sobota, 4 października 2014

# 34 muzyczne catharsis

Minął już tydzień od zakończenia FMFu, a ja wciąż nie mogę przestać rozpamiętywać tych emocji, które mną targały wtedy. Ciągle czuje basy dudniące mi w sercu, błysk reflektorów i dreszczyk emocji związany z pracą tam. 
Co roku od kilku lat Kraków na cztery dni zamienia się w stolicę muzyki filmowej. Tysiące melomanów wyczekuje  najpierw ogłoszenia programu, a potem zostaje już tylko przebieranie nóżkami. Ja oczywiście jestem łajzą i nie ogarnęłam biletów jeszcze w maju. Zawsze można celować w jakieś konkursy, wejściówki po znajomości, ale ja w tym roku zrobiłam coś zupełnie innego. Wolontariat. Obłożenie było duże. Nie spodziewałam się, że się dostanę bez żadnego doświadczenia, ale wysłałam. I trafiłam do sekcji obsługi publiczności. Doświadczenie niesamowite: nowi ludzie, nowe umiejętności i nowe muzyczne odkrycia. 




* wybaczcie kiepską jakość. Ciemność panowała.

chapter 1: Kon-Tiki

Hala ocynkowni to jeden z tysięcy budynków na terenie Huty im. Sendzimira. Własna komunikacja autobusowa, labirynt dróg, torów kolejowych. Wszędzie rury, wagony i ogromne hale. Przekraczając próg ocynkowni włos się jeży na ciele. Surowa, postindustrialna przestrzeń, przenikające zimno. Wysoki, wysoki strop i plątanina rur pod sufitem robi niesamowite wrażenie. Sama bym nie weszła nigdy-słowo daję. Dobrze, że w przedsionku rozłożony był bar z różowymi leżakami, stoisko z latającymi płytami. Wszystko wyglądało niesamowicie minimalistycznie i bardzo efektownie. Krok dalej, już w strefie koncertowej rozbrzmiewa próba do koncertu. Świeci się na czerwono raz, raz na niebiesko. Muzyka wolno płynie do uszu i ciepłem rozlewa się po ciele. 






Wieczorny koncert to pokaz filmy plus muzyka in live. "Kon-Tiki" to skandynawska superprodukcja o niezwykłym rejsie przez Ocean na tratwie niejakiego Thora Hayerdahla. Jako wielka żeglarka wyczekiwałam i filmu i pokazu. I tu moje wrażenia są niesamowicie podzielone. Film zasługuję na oklaski, historia warta opowieści bez dwóch zdań. I tu też może leżeć problem, dlaczego muzyka mną nie wstrząsnęła, bo zbytnio wkręciłam się w oglądanie filmu, którego jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam. Nie mówię, że dzieło Johana Söderqvista jest złe, ale nie wybijało się. Spokojnie towarzyszyło blond żeglarzom w ich morskich zmaganiach. I tu się cieszę, że wcześniej podsłuchałam orkiestrę na próbie, bo przynajmniej wiedziałam, że muzyka delikatnie koi stargane nerwy.


chapter 2 : 007 James Bond

Sprawa wyglądała tak, że nigdy wcześniej nie byłam na Arenie Kraków. Wieeeeelki obiekt (2 piętra, loże, dziesiątki sektorów, wind i klatek schodowych), choć siedząc już na widowni aż taki wielki się nie wydaję. 10 tys widzów, na scenie Orkiestra Filharmonii Krakowskiej, a przed muzykami niesamowity Diego Navarro! Podczas próby wydawał się być tą muzyką. I zaraża swoim niesamowitym entuzjazmem i energią i pasją wszystkich naokoło. Och! niesamowicie charyzatyczny człowiek!
Jakoś za Jamesem Bondem nigdy nie przepadałam. Ale muzyka to co innego. Każdy chyba zna "Eye of Tiger" Tiny Turner czy najnowszy "Skyfall" Adele. Zacierałam ręce, bo przecież będzie Wodecki i Steczkowska! I ze smutkiem stwierdzam, że zawiodłam się. Po pierwsze Arena nie dała rady z akustyką: Wodeckiego słyszałam podwójnie w "We Have All the Time in the World". Po drugie Steczkowska pokazała tyłek i na tym się skończyło, bo jakoś nie porwała swoim głosem, a wiemy przecież, że potrafi. A rzecz trzecia, to niespodzianka. Bo myślałam, że jakaś nie znana przeze mnie pani zepsuje "Skyfall", a była PETARDA! Wyszłam oczarowana jej aranżacją! Sami sprawdźcie: klik klik


chapter 3: Gladiator

Coś na co czekałam najbardziej. Wiadomo, "Gladiator" to film klasa sama w sobie. Za każdym razem wzrusza. a muzyka Hansa Zimmera to arcydzieło. "Now we are free" to chyba jeden z najbardziej rozpoznawalnych, jeden z najbardziej chwytających za serce soundtracków. Oglądanie filmu z muzyką w tle na żywo daję tutaj zupełnie nową, fantastyczną jakość. Jeszcze więcej emocji. Jeszcze więcej wrażeń i obgryzionych paznokci (znam film na pamięć, a za każdym razem jak Maximuss wychodzi na arenę umieram ze strachy). Nie ma o czym mówić: nie byłam w stanie wstać z krzesła. Cała widownia zamarła na koniec. Kaitlyn Lusk zaczarowała na koniec (klik klik). Wyciskając z największych twardzieli tonę łez. Długie owację na stojąco i fakt, że niewiele osób wyszło na napisach (jak to miało miejsce na wcześniejszych koncertach) świadczą o niesamowitym widowisku. 



chapter 4: FMF Youth Orchestra

Mój przyjaciel gra na altówce. Tak samo jak ja uwielbia muzykę filmową. I załapał się jako artysta na jedno z wydarzeń, co prawda towarzyszących, ale i tak "szacun". Weszłam na ich koncert troszkę nielegalnie, bo wejściem służbowym na bagde'a "wolontariusz". Młodzi na poważnie, jak brzmiał tytuł koncertu zrobili istną ucztę muzyczną. Mieliście kiedyś uczucie całkowitego oczyszczenia, unoszenia się nad ziemią, wolności? Nie? Bo ja na tym koncercie tak, pierwszy raz w życiu przeżyłam muzyczne catharsis. Nie mam pojęcia czy takie odczucia wynikały z samego wykonania czy repertuaru, ale nie jestem w stanie tego opisać. Jedyne co potrafię powiedzieć: dali czadu! Liczę na więcej w przyszłości tej młodej orkiestry!

chapter 5: gala  ASCAP

Wielki finał. Aż się łezka w oku kręciła, że to koniec. Ale organizatorzy zapewnili koniec, który zapadnie wszystkim w pamięć na długo. Całe wydarzenie dla mnie niesamowite, zaczynając od odprawy dla wolontariuszy. Podjeżdżając pod halę widzę pana na leżaczku, roznegliżowanego, opalającego się. "Znam skądś tą twarz", ale dopiero po chwili dochodzi do mnie, że widziałam Możdżera bez koszulki. Czerwony dywan i ja spokojnie spacerująca nim przed koncertem, a tu nagle Elliot Goldenthal. Niezapomniana minuta, w której zamieniłam z tym niesamowitym kompozytorem dwa słowa. Muzyka bez dwóch zdań piękna. "Śniadanie u Tiffaniego", "Zabić drozda", "Harry Potter", "Spartakus", "Tajemnica Brokeback Mountain". Ale to druga część sprawiła, że szczenkę zbierałam z podłogi. BATSHOW: kilkunastominutowa suita Elliota Goldenthala wgniotła wszytskich w siedzenia. Nie dość, że sam dźwięk powalał na kolana, to jeszcze niezwykła oprawa świetlna. Wędrujące po hali reflektory wyświetlały znak Batmana. Błyski białego światła wprawiały niemal w trans. Niesamowite brzmienie, niesamowite dudnienie we własnej muzycznej duszy. A potem przyszedł czas na wisienkę na torcie, a uwierzcie, że po poprzedniku było to nie lada wyzwanie. Hans Zimmer, sam mistrz zasiada do fortepianu i wygrywa z zamkniętymi oczami swoją suitę do "Incepcji". Wrażenie niezwykłe, niesamowite, piorunujące. Cała przestrzeń hali pulsowała razem z kolejnymi uderzeniami w perkusję, kolejnymi pociągnięciami za smyczek czy struny gitary basowej. 






Nie pozostaje mi nic innego, tylko tkwić przez następny rok w oczarowaniu. Czekać, aż kolejny raz organizatorzy FMF porwą mnie w inny świat, pozwolą poczuć prawdziwą Muzykę, przez "M".