środa, 11 lutego 2015

# 40 litania do romantyzmu

Nieubłaganie zbliża się ten dzień w roku, kiedy kiczowate serduszka wiszą wszędzie, każda umawia się na randkę z tym jedynym. I świat wariuje na punkcie kupowania romantyzmu. Przyglądamy się zakochanym parą na srebrnym ekranie. Słuchamy romantycznych playlist. Rozkoszujemy się najbardziej znanymi afrodyzjakami. W tym okresie znika gdzieś hasło, że faceci są z Marsa, a kobiety z Wenus. Bo w lutym nasze życie to happy end komedii romantycznej. 
Jedni fruwają pod sufit, a inni piją wódkę, bo nie mają z kim być przesłodcy. Tu pojawia się wielki hejt na tych wszystkich obchodzących 14 lutego, hasła, że bycie singlem jest modne itd itp....



A ja mam swoją definicję romantyzmu. I nie żebym nie lubiła kwiatków i czekolady, ale to wcale nie znaczy, że komuś na mnie zależy. Co za problem pójść i wydać trochę złotych monet. Nie tak się kradnie moje serce. Ja wymagam intelektualnych orgazmów, bo jak w pewnej książce napisano, najważniejsza strefa erogenna jest między prawym uchem, a lewym uchem. Lubię jak ktoś umie mi pokazać, że mnie zna. Że umie mnie rozbroić, jak antyterrorysta tykającą bombę. Że filmy ogląda się dwa razy: raz do połowy, a potem od połowy. Że ktoś umie zapełnić worek bez dna-mój brzuch. I że zaprasza mnie na herbatę, a kończy się na zimnej kawie i niespodziance pod poduszką. Pełne zaufanie w oczach, czuły dotyk i najzwyczajniej w świecie bycie razem. To jest romantyzm, romantyzm na codzień. 


sobota, 7 lutego 2015

# 39 z pamiętnika młodego chirurga

- Czy kiedyś czekałeś na coś tak bardzo, że nie mogłeś się doczekać?
- No pewnie!
- A czy później spotkało Cię wielkie rozczarowanie?
- Zdarzało się.
- No i właśnie w tym wszystkim to jest najgorsze, że ktoś niszczy Twoje oczekiwania...
- A to nie lepiej najpierw zderzyć się z rzeczywistością, a później naginać ją tak jak Tobie pasuje? Zmieniać rzeczywistość na taką z oczekiwań?



Moje pierwsze zderzenie z chirurgią to jak wpaść pędzącym autem w betonową ścianę. Bo przecież chirurgia to DOSŁOWNE naprawianie człowieka. Czy może być coś lepszego, bez urazy dla internistów, niż łatać pęknięte serca, uwalniać głowę od nagromadzonych w niej problemów czy zamykać wywiercone dziury w brzuchu? No jasne, że nie! A tu się okazuję, że nie dość, że zajęcia na klinice były marnowaniem czasu, to jeszcze codziennie rano chciało mi się płakać, że muszę wstawać na takie zajęcia....

Zaczęło się niewinnie. Nikt nie wiedział gdzie trzeba iść, do kogo się zwrócić o pomoc, bo katedry są trzy, a każda mówi, że nic nie wie. No jasne: student-jasnowidz, ma wszystko wiedzieć, ale najlepiej niech zniknie. Potem to jak zwykle: jestem w grupie jedyna dziewczyną. Stoję pod ścianą i przysłuchuję się paplaninie o grach, świństwach i  nie wiem o czym jeszcze. Spoko. Ale nie spoko trafił się asystent. Dr Błyskawica to lekarz starej daty, lekko osiwiały chirurg cieszący się niewyjaśnionym posłuchem na oddziale. "Już do was idę, tylko..." i sto tysięcy różnych powodów. Już znaczy godzinę co najmniej. "Chodźcie, idziemy na stół", on operuje, a my oglądamy plecy kolegi, który stoi na hakach, bo rezydent się zgubił. Biedny kolega, nie dość, że zdenerwowany, to jeszcze chce jakoś się zachować przy stole i odpowiada na Błyskawiczne pytania. Biedny, bo "młody, ale to nie Ciebie pytam"-kto pyta studenta o cokolwiek innego niż sprawy naukowe, żeby udupić?

Historie związane z blokiem operacyjnym są jeszcze dwie (a może więcej, wyjdzie pewnie w praniu). Pierwsza o tym, jak to operacja spadła.
Dr Błyskawica wysyła ze studentami stażystę. "Każ im się przebrać, a ja sprawdzę pacjenta". Pani na lewo, panowie na prawo. Szybko przebieram się, co by nie zostać z tyłu. Wychodzę i nikogo nie ma. Czekam. 5 min-pewnie łajzy, ślamazary jedne się przebierają. 10 min-pewnie omawiają w męskim gronie pacjenta. 15 min-damn! Pewnie się spóźniłam, tak długo przebierałam, że już dawno weszli na salę! Przejdę wszystkie sale, zakukam w okienka. Ale ich nigdzie oczywiście nie ma. 20 min-nie ma ich, zostawili mnie! Dobrze, że ktokolwiek jest w dyżurce... Okazuje się, że operacja spadła, że dr Błyskawica jest nie wiadomo gdzie, a ja tkwię na bloku! Pani się zlitowała, podała numer do doktora, a ja z zawałem serca dzwonie... "Panie doktorze, bo ja tu jestem na bloku i nie wiem..." "DZIECKO! Znalazłaś się! Koledzy są na oddziale, wywiady zbierają! Przebieraj się i zejdź na dół!".... Okazało się, że chłopaki miały mi powiedzieć, ale ja biedna telefonu nie wzięłam, a hasła do damskiej szatni nie znali. Co się działo potem, to też jest warte uwagi. Po zbieraniu wywiadu, mieliśmy dyskutować z naszym guru. Ale musimy poczekać, ponieważ on ma konsultację na Intensywnej, a tam już jest za dużo studentów. Jakieś 75 min później... Dr Błyskawica schodzi schodami, widzi nas, spuszcza wzrok, idzie dalej. Jakiej kolejne 35  min później... "Myślałem, że macie już seminarium. Tak to wziąłbym was na dół, ale gastroskopie już zrobiłem".



Druga historia jest trochę o worku, a trochę o tym, że baba chirurg to ani nie baba, ani nie chirurg.
Jedziemy oczywiście na stół. Przyjechał Pan z gastroenterologii, podobno przygotowany, podobno wszystko jest w porządku. Nagle niespodziewana informacja: pan z workiem zjadł rano kanapkę podobno. I ma dziwną chrypkę. Więc wszystko diabli wzięli. Dr Błyskawica rozgląda się po windzie i mówi: "dobrze, że nie ma tu kobiet, możemy opowiadać takie żarty". I jazda z tekstami co będzie bardziej bolało niż urwanie jaj ordynatorowi z interny, który odważył się wysłać im takiego pacjenta. Więc chyba powinnam się czuć doceniona, wzięta pod uwagę w chirurgicznym świecie, bo nie jestem babą...
Piękny sen zaraz prysł. Siadłam na ławce, kiedy kolejny raz zostaliśmy porzuceni w środku szpitala, na korytarzu, bez słowa ("czekajcie tu się nie liczy"). I jak nagle nie słyszę: "A pani dobrze się czuję? Dobrze, to co pani tak ciągle siada? Chirurgiem to Pani nie będzie."