poniedziałek, 29 grudnia 2014

# 38 suma summarum

Koniec roku, czas podsumować swój rok. Zacznę od sprawy, która miała przyświecać blogowi: książki, wyzwania zdjęciowe też. Książki się udały, zdjęcia może i też, ale na pewno nie ma ich 52, bo wiele jest monotematycznych. 

Książki, książki, książki everywhere! *.*

1. Miast i psy Mario Vergas Llosa
2. Egzamin z oddychania Jan Jakub Kolski
3. Wyznaję Jaume Cambre
4. Czarodziejki.com Ewa Egejska
5. Gawędziarz Mario Vergas Llosa
6. Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta David Mitchell
7. Kochanie, zabiłam nasze koty Dorota Masłowska
8. Paw królowej Dorota Masłowska
9. Pochwała macochy Mario Vergas Llosa
10. Azazel (The Winter Queen) Boris Akunin
11. Taniec ze smokami cz. I George R. R Martin
12. Taniec ze smokami cz. II George R R martin
13. Szmaragdowa tablica Carla Montero
14. Zagłada Domu Usherów Edgar Allan Poe
15. Zaklinacz czasu Mitch Albom
16. Zorkownia Agnieszka Kaluga

O kilku książkach z tej puli pisałam, więc w pierwszej części krótko.
Wiadomo, że Llose kocham, że nie zawiodę się na nim. 
Masłowska dla mnie to przerost formy nad treścią, nie bardzo rozumiem jej wielki sukces. Książki toporne, chaotyczne. Ale może ktoś umie coś dla siebie wyciągnąć z tego. Jednak pani Dorota ma plus za kreatywność i ten przedziwny styl. 
"Tysiąc jesieni.." to przepiękna opowieść o Japonii, o wielkiej miłości. Mitchell na pewno zagości jeszcze na mojej półce!
Jako miłośniczka kryminałów skreślam Akunina po pierwszej książce. Oczywiste, nudne i bez większych ekscesów.


17. "Imperium" Ryszard Kapuściński
18. "Podróże z herodotem" Ryszard Kapuściński
19. "Śmierć w Breslau" Marek Krajewski
20. "Koniec świata w Breslau" Marek Krajewski
21. "Kobiety z Czerwonych bagien" Grażyna Jeromin-Gałuszka
22. "Igrzyska Śmierci" Suzanne Collins
23. "W pierścieniu ognia" Suzanne Collins
24. "Kosogłos" Suzanne Collins
25. "Mężczyźni, którzy nie potrafią kochać" Steven Carter & Julia Sokol
26. "Uwikłanie" Zygmunt Miłoszewski
27. "Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem" Oliver Sacks
28. "Znaczy kapitan Karol" Olgierd Borchardt
29. "Ciemniejsza strona Grey'a" E.L. James
30. "Widma w mieście Breslau" Marek Krajewski
31. "Festung Breslau" Marek Krajewski
32. "Dżuma w Breslau" Marek Krajewski
33. "Głowa Minotaura" Marek Krajewski
34. "Erynie" Marek Krajewski
35. "Seks, betel i czary. Życie seksualne dzikich sto lat później" Aleksandra Gumowska
36. "Panna Huragan" Katarzyna Klimasińska
Jestem nową fanką Kapuścińskiego! Aż wstyd, że wcześniej go nie czytałam. Na pewno nadrobię.
Grey dość słaby, przeczytany jakoś bardziej za namową, że jak już kiedyś była pierwsza część, to nie zostawiać. Nie sądzę, że przebrnę dalej.
Krajewski zdecydowanie dobry. Po raz kolejny udowadnia, że ma niezwykłe wyczucie i talent w formowaniu kryminalnych intryg! Lwowskie uliczki pełne przestępców jednak bardziej mnie urzekają niż Mock i jego Breslau. A jeśli chodzi o inny kryminał, mianowicie "Uwikłanie", to pochłonęłam w jeden wieczór, mimo że widziałam filmową adaptację z Mają Ostaszewskie. Na pewno będę czytać więcej Miłoszewskiego!
Dwie ostatnie pozycje to pozycje podróżnicze. Spora dawka humoru oprócz niezwykłych opisów krajobrazów czy osobliwego życia mieszkańców wysp Trobrianda. W podróżniczych klimatach także pozostaje "Znaczy kapitan", pozycja żeglarska. Borchardt opisuje oświadczenia z morzem od pierwszego swojego rejsu na "Lwowie", po zatonięcie w listopadzie 1940 roku "Piłsudskiego". 37 niesamowitych opowiadań pełnych dowcipu, przewrotne i wydawałoby się tak nieprawdopodobne.



37. "Historia O" Pauline Réage
38. "Ziarno prawdy" Zygmunt Miłoszewski
39 "Bezcenny" Zygmunt Miłoszewski
40. "Liczby Charona" Marek krajewski
41. "Rzeki Hadesu" Marek Krajewski
42. "Czas tęsknoty" Adrian Grzegorzewski
43. "Bóg nigdy nie mruga" regina Brett
44. "Czas honoru" Jarosław Sokół
45. "Pożądanie mieszka w szafie" Piotr Adamczyk
46. "Męskie pół świata" Wojciech Eichelberger Tomasz Jastrun
47. "w otchłani mroku" Marek krajewski
48. "Czas honoru. Przed burzą" Jarosław Sokół
49. "Dziewczyny z powstania" Anna Herbich
50. "Niezbędnik obserwatorów gwiazd" Matthew Quick
51. "Gwiazd naszych wina" John Green
52. "Drzewo migdałowe" Michelle Cohen Corasanti
Krajewski jak zwykle zachwyca. Miłoszewski przebija go w kryminale zdecydowanie. I nie mogę się doczekać lektury jego trzeciej książki o Szadzkim. Za to "Bezcenny" to dorosła wersja Pana Samochodzika, troche w stylu Dana Browna, nie jest najlepsza, spodziewałam się po Miłoszewski czegoś więcej.
Książka Adamczyka tryska prześwietnym humorem, pełno w niej rubasznych żartów. Jest to jednak książka o samotności, pokazująca satyrę dzisiejszej rzeczywistości, w której żyjemy. Błyskotliwa analiza naszego lekko gorzkiego istnienia.
"Czas tęsknoty" dla wielbicieli Czasu honoru. Historia dzieje się na terenach wschodnich, gdzie dochodzi do konfliktu polsko-ukraińskiego. Czyta się niesamowicie szybko, z wypiekami na twarzy. Jeśli chodzi o "Czas honoru", książka opowiada historie bohaterów sprzed zrzutu do Polski. Ich losy w wojennej Warszawie lekko różne od serialowych perypetii, nie mniej wielbicielom polecam.
Nie rozumiem całego zachwytu książka Quicka. Typowo dla nastolatków, o przyjaźni i miłości. Z pseudo morałem. Natomiast "Gwiazd naszych wina", to książka poruszająca do głębi. Dzieciaki chore na nowotwór pokazują nam jak cieszyć się z życia, jak zauważyć w nim magię, kiedy w szafie wisi trumienny garnitur, a za Toba jak cień podąża nieustannie butla z tlenem pozwalająca Ci oddychać.
"Drzewo migdałowe", to niesamowity debiut żydowskiej autorki. Pisze o konflikcie izraelsko-palestyńskim oczami Palestyńczyka. Niesamowita historia o sile jaką można w sobie znaleźć, o determinacji, o przełamywaniu barier międzykulturowych, wzajemnej nienawiści. To także niesłychana lekcja historii tego wschodniego konfliktu. Pokazuje kulturę tak barwna i obcą, tamtejsze zwyczaje i smakowite jedzenie.




53. "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" Stieg Larsson
54. "Wołanie kukułki" Roberth Galbraith
55. "Dziewczynka z szóstego księżyca" Moony Witcher
56. "Dwanaście opowiadań tułaczych" Marquez Gabriel Garcia
57. "Gniew" Zygmunt Miłoszewski
58. "Rzecz o mych smutnych dziwkach" Marquez Gabriel Garcia
59. "Dziewczyna, która igrała z ogniem" Stieg Larsson
60. "Zamek z piasku, który runął" Stieg Larsson
61."Miłość dobrej kobiety " Alice Munro
~"Stulecie chirurgów" Jürgen Thorwald
~"Na fałszywych papierach w Chile" Marquez Gabriel Garcia
Larsson to klasa sama w sobie. Pierwsza część dobra, chociaż przewidywalna, bo niestety widziałam film. Druga część zmiotła mnie, nie mogłam się oderwać, a ostatnia strona to był krzyk o więcej. Dobrze, że nie musiałam czekać na końcówkę, która nie zawiodła mnie. Długo, bez większych wybuchów, ale suma summarum dobre zakończenie historii.
Książka Rowling, pod pseudonimem Galbraith, średnia. Nie jestem pewna czy ta pani powinna pisać kryminały. Długo i bezkrwawo. Trzeba jej przyznać, że jest świetna w kreowaniu postaci, to jej się udało.
Miłoszewski kończy przygodę z Szackim wielkim bum. Książka kolejny raz pokazuje trochę polskich realiów, polskiego społeczeństwa. I obnaża problem przemocy w domu. Szczerze złapałam się za głowę, bo o problemie wiedziałam, ale trochę mi oczy otworzyło. Polecam jak zawsze, a pana Zygmunta pragnę udusić za takie otwarte zakończenie.
To był mój pierwszy raz z Marquezem. oczarował mnie swoim baśniowym stylem, niezwykle wciągającym językiem i bądź co bądź niesamowita prostotą jego tekstów. Na razie nie mogę czytać go więcej, bo reportaż "na fałszywych papierach w Chile" dał mi w kość, mimo wielkich starań nie dałam rady skoczyć. Jakoś wyjątkowo pechowo trafiłam, bo przecież nie zdarza mi się nie kończyć książki, a w tym rzucie aż dwie. "Stulecie chirurgów" zabiło mnie milionem stron o znieczuleniu, potem sterylizacji. Same krótkie historię, np cesarki są świetne! Jednak skończę, mam w planach, ale niech się uleży.
Jeszcze "Dziewczynka.." została. To był taki mój kaprys urodzinowy. Pyknęła o mi oczko, poczułam się staro i chciałam się odmłodzić ulubioną książką z dzieciństwa (zaraz po Harrym ma się rozumieć). Zdecydowanie na nie jestem jak na moje aktualne lata. Męcząca i dość infantylna. Nie pokuszę na kolejne tomy, oj nie!


piątek, 19 grudnia 2014

# 37 dear santa

Aniołki! Gwiazdki z nieba!

Piszę ten list, mimo że jestem już duża, znaczy teoretycznie dorosła. Piszę, mimo że zdarzyło mi się powiedzieć w przeszłości, że "przecież Aniołki ani Św. Mikołaj nie istnieje". Piszę, mimo że nie byłam zbyt grzeczną dziewczynką w tym roku. Ale co zrobić, rzeczy zakazane są najsmaczniejsze, a buntowanie to przecież przywilej młodości. Dla równowagi jestem wciąż niewielka, ledwo 160 cm. Uczę się pilnie przez całe ranki, ze swej medycznej pierwszej czytanki. W wakacje pocięli mnie jak worek mięsa. I nie rozwodząc się zbytnio: starałam się (NAPRAWDĘ) być dobrym człowiekiem.

Kochane Aniołki! Jak pewnie się domyślacie, to list z prośbą o prezenty. Nie skreślajcie go tak od razu. Nie chcę ani lalki, ani klocków, ani nowego komputera, ani słuchawek (hm... w sumie, to by nie zaszkodziło, ostatnie się jakoś tak... zużyły), ani pluszowego misia. Ja to mam taką swoją małą nieprzeciętną listę.

1. Pudło śniegu 
Poproszę o śnieg, bo zima za pasem, a ja w tym roku jeszcze nie jeździłam. ROKU, bo w zeszłym sezonie nie miałam jak. Działo się to i owo, a potem to śnieg sobie spłynął i nie był po czym szaleć. 



2.  Szczyptę zdrowia
Bo od czasu do czasu, raz po razie, coś się we mnie psuję. Czasem narzekam, że coś boli, że coś dokucza. Cieli mnie już tyle razy, że niejeden pacjent spotkany na geriatrii był mniej pocięty niż ja. Na spokojnie chodzenie po świecie, na szaleństwo, przygody i spełnianie marzeń potrzeba trochę zdrowia.



3. Kilogram odwagi i cierpliwości
Zdarza mi się, że boję się powiedzieć czegoś. Komuś w rozmowie. Odpowiedzieć na zajęciach, bo nie jestem pewna i nie chce na głos źle powiedzieć. Zdarza mi się być zawstydzoną i taką jakąś nieśmiałą. Szybko się denerwuję i zniechęcam i w ogóle, jakoś tak czasem bywa źle...





4. Morza w Krakowie
A ja bez wody wysycham... Jak mała syrenka. Dopiero grudzień, a ja już tak bardzo tęsknię za żaglami, za sterem, za wiatrem!



5. Dodatkowego zegara. Zatrzymywacza czasu
Takie krótkie 24 godziny w dobie to dla mnie za mało. Trzeba chodzić na zajęcia, czytać książki do snu, zagrać w coś od czasu do czasu. Z panem M iść do kina, pod kołdrę na pogaduchy, ugotować razem obiad i nie wiem wyrzutów sumienia, że w tym czasie mogłam się nauczyć 10 leków, 5 chorób i posprzątać całą garderobę. A kiedy się wyspać? Chyba tylko w 9 jadącej na Prokocim... :D 




Drogie Aniołki! Mój list jest krótki, wymagający i wszystko to bardzo potrzebne. Ze zniecierpliwieniem czekam na swój prezent pod choinką! Mam nadzieję, że traficie na mój koniec świata.

Ślę grudniowe pozdrowienia,
M'



środa, 12 listopada 2014

#35 ze świata

Skrzynka na listy. Codziennie wyciągamy z niej stertę ulotek, jeszcze więcej rachunków, listów z urzędu i informacji o spłacie kredytu. Czasem jednak do naszej skrzynki zapląta się niewielki kawałek tekturki. Z ciepłymi słowami od osoby z drugiego końca świata.

Jestem wielka fanką pocztówek. Uwielbiam wysyłać kartki z wakacji, wymyślać pozdrowienia i ozdabiać rysunkami. Strasznie lubię ten moment, w którym ktoś dostaje ode mnie pocztówkę i dzwoni ze szczebiotem w głowie: jeeeejku! dziękuję! jest świetna! Wiem, że w dzisiejszych czasach są telefony z aparatami i można wysłać swoje selfi na tle wielkiego kanionu, stopy zamoczone w lazurowej wodzie. Ale jednak kartka ma w sobie tą duszę. Widać, że ktoś włożył w nią serce i wysyła z uśmiechem na twarzy, bo pamięta o adresacie. Byłam u mojej przyjaciółki, która regularnie dostaje pocztówki ode mnie. Co roku wsadza nową w ramkę, a starą wkłada do pudełka z pamiątkami. To wielkie wyróżnienie znaleźć się w czyimś pudełku z pamiątkami.



Zazwyczaj to ja wysyłam pocztówki. Zazwyczaj przypominam innym, że zbieram je i troszkę się proszę o nie. W tym roku zebrałam pokaźną kolekcję kartek. Głównym sprawcą jest Pan M, który postanowił nie pozwolić o sobie zapomnieć podczas wakacyjnej rozłąki i zorganizował akcję, w której autostopowicze wysyłali pocztówki w jego imieniu! Byłam w wielkim szoku, kiedy przyszły pierwsze kartki. Nagle z Paryża, potem ze Szwajcarii. Moja mama już powoli zaczęła się denerwować, co to za tajemniczy wielbiciel wypisuje do mnie dwa razy w tygodniu po kilka kartek. Listonosz pewnie też miał niezły ubaw dostarczając kartki raz z USA raz z Japonii, czytając, że uprasza się o uiszczenie zapłaty dla prawdziwego nadawcy w formie buziaka.




Dostałam też w tym roku kartkę od kolegi, którego nie widziałam od ponad roku, a wyjątkowo wznowiliśmy znajomość. Jaki był mój szok, że pamiętał gdzie mieszkam, że pamiętał wogólę, że kiedyś tam na spacerze nad Wisłą dwa lata temu wspomniałam o mojej miłość do pocztówek!

W tym roku także dołączyłam do grupy postcrossing! Jeszcze nie mam jakiś powalających wyników, ale wysłałam sama kartki do Ameryki, Chin czy do Niemiec. Znaczek kosztuje tylko 5,20, a zabawa i maile zwrotne od tych ludzi są bezcenne! Moja kartka nawet raz trafiła na stronę "ulubione"!

Zatem! Nawołuję do pisania kartek! Do siebie i dla innych! Bo kartki mają klimat, mają w sobie coś magicznego, co wywołuje uśmiech. Bo kartki to niby taka vintage wersja SMS-owych pozdrowień, ale jej wartość jest proporcjonalna do kosztu znaczka, w stosunku do SMSa (zazwyczaj są darmowe, w pakietach, a wiadomości na fejsie z kradzionego wifi). Żeby pokazać przyjaciółce, że jest coś więcej niż Snapchat, że zdjęcia nie muszą znikać po 10 sekundach. Żeby poderwać dziewczynę. Żeby dziadkowie wiedzieli, że się o nich pamięta nawet na końcu świata.


sobota, 4 października 2014

# 34 muzyczne catharsis

Minął już tydzień od zakończenia FMFu, a ja wciąż nie mogę przestać rozpamiętywać tych emocji, które mną targały wtedy. Ciągle czuje basy dudniące mi w sercu, błysk reflektorów i dreszczyk emocji związany z pracą tam. 
Co roku od kilku lat Kraków na cztery dni zamienia się w stolicę muzyki filmowej. Tysiące melomanów wyczekuje  najpierw ogłoszenia programu, a potem zostaje już tylko przebieranie nóżkami. Ja oczywiście jestem łajzą i nie ogarnęłam biletów jeszcze w maju. Zawsze można celować w jakieś konkursy, wejściówki po znajomości, ale ja w tym roku zrobiłam coś zupełnie innego. Wolontariat. Obłożenie było duże. Nie spodziewałam się, że się dostanę bez żadnego doświadczenia, ale wysłałam. I trafiłam do sekcji obsługi publiczności. Doświadczenie niesamowite: nowi ludzie, nowe umiejętności i nowe muzyczne odkrycia. 




* wybaczcie kiepską jakość. Ciemność panowała.

chapter 1: Kon-Tiki

Hala ocynkowni to jeden z tysięcy budynków na terenie Huty im. Sendzimira. Własna komunikacja autobusowa, labirynt dróg, torów kolejowych. Wszędzie rury, wagony i ogromne hale. Przekraczając próg ocynkowni włos się jeży na ciele. Surowa, postindustrialna przestrzeń, przenikające zimno. Wysoki, wysoki strop i plątanina rur pod sufitem robi niesamowite wrażenie. Sama bym nie weszła nigdy-słowo daję. Dobrze, że w przedsionku rozłożony był bar z różowymi leżakami, stoisko z latającymi płytami. Wszystko wyglądało niesamowicie minimalistycznie i bardzo efektownie. Krok dalej, już w strefie koncertowej rozbrzmiewa próba do koncertu. Świeci się na czerwono raz, raz na niebiesko. Muzyka wolno płynie do uszu i ciepłem rozlewa się po ciele. 






Wieczorny koncert to pokaz filmy plus muzyka in live. "Kon-Tiki" to skandynawska superprodukcja o niezwykłym rejsie przez Ocean na tratwie niejakiego Thora Hayerdahla. Jako wielka żeglarka wyczekiwałam i filmu i pokazu. I tu moje wrażenia są niesamowicie podzielone. Film zasługuję na oklaski, historia warta opowieści bez dwóch zdań. I tu też może leżeć problem, dlaczego muzyka mną nie wstrząsnęła, bo zbytnio wkręciłam się w oglądanie filmu, którego jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam. Nie mówię, że dzieło Johana Söderqvista jest złe, ale nie wybijało się. Spokojnie towarzyszyło blond żeglarzom w ich morskich zmaganiach. I tu się cieszę, że wcześniej podsłuchałam orkiestrę na próbie, bo przynajmniej wiedziałam, że muzyka delikatnie koi stargane nerwy.


chapter 2 : 007 James Bond

Sprawa wyglądała tak, że nigdy wcześniej nie byłam na Arenie Kraków. Wieeeeelki obiekt (2 piętra, loże, dziesiątki sektorów, wind i klatek schodowych), choć siedząc już na widowni aż taki wielki się nie wydaję. 10 tys widzów, na scenie Orkiestra Filharmonii Krakowskiej, a przed muzykami niesamowity Diego Navarro! Podczas próby wydawał się być tą muzyką. I zaraża swoim niesamowitym entuzjazmem i energią i pasją wszystkich naokoło. Och! niesamowicie charyzatyczny człowiek!
Jakoś za Jamesem Bondem nigdy nie przepadałam. Ale muzyka to co innego. Każdy chyba zna "Eye of Tiger" Tiny Turner czy najnowszy "Skyfall" Adele. Zacierałam ręce, bo przecież będzie Wodecki i Steczkowska! I ze smutkiem stwierdzam, że zawiodłam się. Po pierwsze Arena nie dała rady z akustyką: Wodeckiego słyszałam podwójnie w "We Have All the Time in the World". Po drugie Steczkowska pokazała tyłek i na tym się skończyło, bo jakoś nie porwała swoim głosem, a wiemy przecież, że potrafi. A rzecz trzecia, to niespodzianka. Bo myślałam, że jakaś nie znana przeze mnie pani zepsuje "Skyfall", a była PETARDA! Wyszłam oczarowana jej aranżacją! Sami sprawdźcie: klik klik


chapter 3: Gladiator

Coś na co czekałam najbardziej. Wiadomo, "Gladiator" to film klasa sama w sobie. Za każdym razem wzrusza. a muzyka Hansa Zimmera to arcydzieło. "Now we are free" to chyba jeden z najbardziej rozpoznawalnych, jeden z najbardziej chwytających za serce soundtracków. Oglądanie filmu z muzyką w tle na żywo daję tutaj zupełnie nową, fantastyczną jakość. Jeszcze więcej emocji. Jeszcze więcej wrażeń i obgryzionych paznokci (znam film na pamięć, a za każdym razem jak Maximuss wychodzi na arenę umieram ze strachy). Nie ma o czym mówić: nie byłam w stanie wstać z krzesła. Cała widownia zamarła na koniec. Kaitlyn Lusk zaczarowała na koniec (klik klik). Wyciskając z największych twardzieli tonę łez. Długie owację na stojąco i fakt, że niewiele osób wyszło na napisach (jak to miało miejsce na wcześniejszych koncertach) świadczą o niesamowitym widowisku. 



chapter 4: FMF Youth Orchestra

Mój przyjaciel gra na altówce. Tak samo jak ja uwielbia muzykę filmową. I załapał się jako artysta na jedno z wydarzeń, co prawda towarzyszących, ale i tak "szacun". Weszłam na ich koncert troszkę nielegalnie, bo wejściem służbowym na bagde'a "wolontariusz". Młodzi na poważnie, jak brzmiał tytuł koncertu zrobili istną ucztę muzyczną. Mieliście kiedyś uczucie całkowitego oczyszczenia, unoszenia się nad ziemią, wolności? Nie? Bo ja na tym koncercie tak, pierwszy raz w życiu przeżyłam muzyczne catharsis. Nie mam pojęcia czy takie odczucia wynikały z samego wykonania czy repertuaru, ale nie jestem w stanie tego opisać. Jedyne co potrafię powiedzieć: dali czadu! Liczę na więcej w przyszłości tej młodej orkiestry!

chapter 5: gala  ASCAP

Wielki finał. Aż się łezka w oku kręciła, że to koniec. Ale organizatorzy zapewnili koniec, który zapadnie wszystkim w pamięć na długo. Całe wydarzenie dla mnie niesamowite, zaczynając od odprawy dla wolontariuszy. Podjeżdżając pod halę widzę pana na leżaczku, roznegliżowanego, opalającego się. "Znam skądś tą twarz", ale dopiero po chwili dochodzi do mnie, że widziałam Możdżera bez koszulki. Czerwony dywan i ja spokojnie spacerująca nim przed koncertem, a tu nagle Elliot Goldenthal. Niezapomniana minuta, w której zamieniłam z tym niesamowitym kompozytorem dwa słowa. Muzyka bez dwóch zdań piękna. "Śniadanie u Tiffaniego", "Zabić drozda", "Harry Potter", "Spartakus", "Tajemnica Brokeback Mountain". Ale to druga część sprawiła, że szczenkę zbierałam z podłogi. BATSHOW: kilkunastominutowa suita Elliota Goldenthala wgniotła wszytskich w siedzenia. Nie dość, że sam dźwięk powalał na kolana, to jeszcze niezwykła oprawa świetlna. Wędrujące po hali reflektory wyświetlały znak Batmana. Błyski białego światła wprawiały niemal w trans. Niesamowite brzmienie, niesamowite dudnienie we własnej muzycznej duszy. A potem przyszedł czas na wisienkę na torcie, a uwierzcie, że po poprzedniku było to nie lada wyzwanie. Hans Zimmer, sam mistrz zasiada do fortepianu i wygrywa z zamkniętymi oczami swoją suitę do "Incepcji". Wrażenie niezwykłe, niesamowite, piorunujące. Cała przestrzeń hali pulsowała razem z kolejnymi uderzeniami w perkusję, kolejnymi pociągnięciami za smyczek czy struny gitary basowej. 






Nie pozostaje mi nic innego, tylko tkwić przez następny rok w oczarowaniu. Czekać, aż kolejny raz organizatorzy FMF porwą mnie w inny świat, pozwolą poczuć prawdziwą Muzykę, przez "M".

poniedziałek, 8 września 2014

#33 bania do rana

Proszę Państwa, oto miś. Miś jest mało trzeźwy dziś. Kto spotyka w lesie misia, ten na banie szybko zmyka.

Nie wiem czy potraficie sobie wyobrazić Campus Akademicki. 300 studentów: starzy wyjadacze jak i świeżynki. Studenci z UJ, AGH czy Politechniki Śląskiej. 5 dni nielimitowanego alkoholu. Muzyka non stop. Zielona trawa i jezioro. Cała gama warsztatów, od żeglarskich, przez wizaż, fotografie po taneczne. Turniej koszykówki, wyścigi rowerkiem wodnym, silent party, paintball czy bieg na orientację.

To moja druga wyprawa Campus. Jako sternik na warsztatach.żeglarskich. Doborowa ekipa pływająca: ja, panna K, Misiek, Dudziak, Wojtek I Kubuś. Co dzień o 10 zbiórka przy łódkach i jazda na wodę. Każdy po kryjomu znosił wiadra i butelkę wody. Wożenie dupy po jeziorze jak z definicji. Czasem udało się kogoś ochlapać,czasem samemu się podkładało. Misiek, wielki amant, miał raz załogę dupeczek, ale wszystkie wyubierane. Nawet prysznic ich nie porozbierał. Nie wiem czym biedny chłopak im popadł, że długie spodnie i golfy poszły w ruch.
Co noc zaczynaliśmy od jungle speeda, na picie. Kto przegrywał walkę o totem, ten pił. Niektórzy specjalnie przegrywali, a inni specjalnie wyznaczali zawsze jedną osobę. Mój kieliszek z Tweetym robił furorę-mieścił dwa normalne kieliszki, nie tłukł się jak spadł i był przesłodki!

A teraz kilka anegdotek!
1% śniadanie przy stoliku z Prezesem: (...) i tak okazało się, że poszło na nas 6 litrów whisky
2% postanowiliśmy wypompować wodę przed śniadaniem z przeciekającej łódki. A tam na dole pani Bosman z flaszką. Siup, żeby łatwiej wyciągnąć na brzeg. Siup, żeby prosto chodzić.
3% warsztaty taneczne: chłopak brzydki jak noc, jedną koszulka od 3 dni, firmowa polibudy. Tańczymy odbijanego, wiec nadeszła moja kolej. Nie wiem czy chłopak miał tak dużego, czy tak mu się podobało. Ale ewidentnie przyszedł sobie pomacać.
4% na grze terenowej piło się wódkę z dmuchanej pani. I trzeba było tak rozgrzać pręt swoja dłonią ruchami góra-dół, żeby się zaświecił.
5% na tarasie dmuchany basen. W basenie panowie. Panowie w prześcieradłach. Zapraszają panie do siebie, a jak któraś odmówi, to siłą wrzucają.
6% chłopak ukradł mi spodnie i klapki, bo myślał, że jak go znajdę, to może na coś liczyć.
7% zakładamy kroplówkę z glukozą prodziekanowi awfu. 10 min później przychodzi z butelką pod pachą podziękować za uratowanie życia.

Historii jest dużo. Opowieści wiele się nie pamięta. A wiele jest nie dla wszystkich ludzi. What happened at the Campus, stays at the Campus. Tam tydzień mija na zabawie i utrzymywaniu odpowiedniego poziomu alkoholu we krwi.


Mimo tej całej zabawy, Solina raczy nas pięknym jeziorem, uroczymi górami. Widoki są niesamowite!






poniedziałek, 1 września 2014

# 32 powietrze pachnie jak malinowa mamba

Wydaje mi się, że dziś jest odpowiedni dzień na małe podsumowania. Za oknem snuje się dym po spalonych trawach, pola puste po żniwach, na balkonie coraz więcej pajęczyny. Mój brat szykuje białą koszule. Liście na drzewach nadal zielone, ale tracą swój blask, czuć, że zbliża się najlepsza pora na spływ Dunajcem. Maliny w kuchni zmieniają się w hektolitry soku do zimowej herbaty.



A ja siedzę na tarasie. Łapie ostatnie promienie sierpniowego słońca. Przeglądam zdjęcia z całego miesiąca. Wspominam tysiące przegadanych minut, wszystkie wybuchy radości, nocne powroty do domu, filmy na trawie i wygrane bilety, piwo ma schodach wydziału chemii i wino na stokach, wycieczkę na kajaki, rajd dookoła Babiej Góry. Wciąż czuję smak wszystkich pyszności, które upiekłam. I mam w głowie zadowolone miny osób, które nakarmiłam. A w arkusz excela wpisuje kolejne książki przeczytane w Bombie przy kawie i pączku. Dwa miesiące temu nie pozwoliłabym sobie nawet pomyśleć, że czeka mnie miesiąc pełen wrażeń, pełen wspomnień, pełen niespodzianek. Nie sądziłam, że odważę się wsadzić stopy do akwarium z rybkami. Nie myślałam, że dostane tyle pocztówek. Nie przypuszczałam, że spotkam się z taką ilością dawno nie widzianych znajomych. Nie marzyłam o double datę ze słodyczami.








Nie myślałam, że podczas praktyk w gabinecie zabiegowym w zwykłej przychodni usłyszę tyle historii, doświadczę tak wiele ciepłych słów. Miałam okazję pobierać krew szefowi katedry Mordoru. A była pracowniczka Katedry Immunologii obiecała trzymać kciuki za moją poprawkę! Podobno mam taką młodą buzię, że aż strach oddać się w moje ręce. Dziwi mnie to, bo biały fartuch powinien postarzać! Ale, ale! Koniec końców jestem delikatna! Nakarmili mnie jabłkami z własnego sadu, lodami z własnej lodziarni i toną czekolad.


Nabawiam się spalonego nosa, zakwasów w barkach, bolącego tyłka, strupów na kolanie, bąbli po komarach. Na koniec kataru i bolącego gardła.
Naładowałam się pozytywną energią, odpoczęłam jeszcze bardziej. Nabrałam trochę zdrowego ciała po operacji, w końcu i jeszcze bardziej urosły mi włosy. W środku zmieniłam trochę podejście do samej siebie. I świata naokoło. Wszystko osiągam po kolei. Stawiam pewnie pierwszy, najtrudniejszy krok. Bo najważniejsze to zacząć coś. Każde napotkane "nie" zmieniam na "tak". Znalazłam zgubione w ostatnim czasie poczucie własnej wartości i pewność siebie. To wszystko brzmi tak banalnie, jest banalne, a diametralnie zmienia dosłownie wszystko. Chodzi teraz po świecie mała M' w różowych butach.
Siedzę na tarasie i uśmiecham się jak głupia na myśl o już jesiennym wrześniu. Jeszcze się nie zaczął, a już wiem, że będzie mi brakowało dnia na wszystko co zaplanowałam.


piątek, 15 sierpnia 2014

#31 SOR

Szpitalny Oddział Ratunkowy to niezwykłe miejsce. Jedyne takie w całym szpitalu. Panują tu takie zasady jakie ma aktualnie dyżurujący lekarz. Spotkasz panią doktor wspaniałą, jak do rany przyłóż, a innym razem pana buca, który będzie Cie traktował jak powietrze (chyba gorzej niż jak śmiecia, wtedy przynajmniej masz wrażenie, że istniejesz). Czasem pacjenci lecą ciurkiem, co chwilę ktoś nowy wchodzi na łózka, a innym razem lekarz musi zjeść obiad, więc w momencie, kiedy zjeżdżają trzy karetki, a poczekalnia pęka w szwach, on idzie wsunąć drugie z bufetu z pierwszego piętra. Ratownik od triage'u chce dokończyć kanapkę z boczkiem, więc dostajesz tajny klucz do tajnego pomieszczenia i zabierasz tam przestraszonych młodzieńców na EKG i pomiar ciśnienia (może akurat skoczy na wasz widok, hihih). I żeby było jasne, jakby nie była z boczkiem, to sam by się tym zajął, bo przynajmniej by się nie nudził. Czasem jakiegoś pana bez nogi przywiezie Twój asystent i tylko pośle Ci nieufne spojrzenie w stylu "nie zabij go, skoro już go tu przywiozłem". Przypominasz sobie, że ta miła pani pielęgniarka, która teraz uczy Cię cewnikować, kiedyś odesłała Cię z kwitkiem, bo było przed 15 i psioczyłaś na nią dwa lata. A jak jest spokojnie, to możesz uśmiechnąć się do ratownika wyglądającego jak wiking i chwilę z nim poflirtować. Oni mają za mało atrakcji w pracy, za dużo starszych pań płaczących "pomóżcie mi", więc młode panie doktor cieszą oko i ucho rozmową. Niestety... niektórzy przeginają. Łapią za biodra, żeby przesunąć jak "przeszkadza się w przejściu", nachylić się pod pretekstem "pilnuję jak pobierasz krew", a czasem można skorzystać, bo chce, żebyś asystowała w fajnym szyciu albo gipsowała z nim złamaną w 3 miejscach kość promieniową. Cóż... czasem warto być kobietą i trochę pocierpieć natrętnego podrywu przy łóżkach pełnych chorych ludzi.

Pacjenci czasem niezwykle zaskakują. "Prawdopodobieństwo występowania ciała obcego w obu oczach" to nic. Na pytanie: co się pani stało w rękę (spory opatrunek), słyszę: miałam septę, byłam martwa przez 6 dni. Pani naoglądała się "Gry o tron" chyba (dla niezorientowanych: septa-coś jak opiekunka dla księżniczek, a kapłani czczący Pana Ognia mogą wskrzeszać ludzi). Starszy pan wpadł na przystawianie pijawek, chory jest, więc niech mu ktoś upuści krwi. Młodzieniec do szycia chciał działkę spirytusu na znieczulenie. Pani z bójki nic nie piła, a jeśli chodzi o piwo to jedno do śniadania, więcej nie zdążyła, bo dostała od męża krzesłem (fajna impreza musiała być, skoro wyszło 1,62 promila). Młodej damie tak było źle, że oknem w toalecie uciekała. Było ugryzienie przez żmiję i przez psa. Osy nie było, dla potencjalnej ofiary szczęście-nieszczęście dla studentów.  Dla niektórych SOR to izba wytrzeźwień, a dla innych ucieczka przed wychodzeniem na 4 piętro do swojego mieszkania. Co druga pani przyjechała, bo jej duszno i kręci się w głowie. Nastolatek hipochondryk z zawałem też się znajdzie-naczytał się dr. Pigułki w Google i teraz kłuje go w klatce i ma sucho w ustach, a ciśnienie wykręcił 190/120. Zdarza się, że ludzie mylą SOR z lekarzem pierwszego kontaktu i chcą dostać receptę albo ominąć kolejki do specjalisty.

Nauczyłam się kilku rzeczy przez ten tydzień. Zakładanie wenflonu, opatrunków, gipsowanie to nic. Przełamanie wstydu i zbieranie wywiadu, badanie fizykalne to nic. Nauczyłam się czym jest klątwa zdania "nic się nie dzieje" powiedzianego na głos. Koło południa przyjechał pan. Skarżył się na ból brzucha, wymioty. Ciśnienie i tętno na obwodzie nieoznaczalne. Kontakt było w porządku. Zacewnikowaliśmy pana, ja powiedziałam swoje feralne zdanie i zaczęło się. Pan się zatrzymał. Po 20 minutach zaskoczył, ledwo na 5 minut. Kolejne wysiłki całego personelu i gościnny występ pana anestezjologa nie dały żadnych efektów. Zaraz wypadki, pan co spadł z drabiny na wiertło, wypadek motocyklowy, ostre zapalenie trzustki, pani o saturacji 73%. Tyle rąk do pracy, a ciągle było mało. Łóżka w obserwacyjnych przepełnione, karetka za karetką czeka na przyjęcie a poczekalnia pęka w szwach.

Chciałam skończyć słodko-podziękowaniami, że mogłam spędzić ten tydzień na takim oddziale i że niektóre osoby chciały podzielić się swoją wiedzą. Ale skończę tym, że na filmach kłamią. Że SOR to wcale nie krzyki, tysiące ludzi za parawanami i gorączkowe bieganie. Panuje tam swoisty porządek, który każdy rozumie. SOR to niestety nie szybkie diagnozowanie dolegliwości pacjenta a tona papierologii. Że tracheotomii nie da się zrobić długopisem. Że krew tu nie tryska. Że nie krzyczy się "red code, red code", pielęgniarki nie biegną przez pół szpitala z wózkiem reanimacyjnym ani nie wbija strzykawki z adrenaliną w serce.

piątek, 1 sierpnia 2014

# 30 Beach please

Dawno mnie nie było, bo chowałam się za parawanem, w lesie, na pikniku na wydmie, na kajaku czy za żaglem. Ale, wczoraj wróciłam i wszystko Wam opowiem!

Tyle było narzekania, że będzie beznadziejnie, że będę się nudzić, że to, że tamto. Wylądowałam w końcu w lesie, między Ustką a Rowami. W Poddąbiu. Serio, dziura w lesie. Jedna ulica, kilka domków drewnianych, pensjonatów dla koloni, dwa sklepy, lodziarnia, poczta w formie jak budka z hot dogami. Pierwsza rzecz, za która pokochałam to miejsce to plaża. Wiadomo, polskie plaże są najpiękniejsze na świecie! Ale ta wygrywa. Miejscami szeroka, gdzie indziej ledwo da się przejść suchą nogą. Klify wysokie, na które prowadzi ze sto schodów, a zaraz na górze niezwykły bukowy las. Jak z bajki. A z daleka wygląda jak jakaś dżungla, wcale nie żartuję!
Dzielę się zatem widokiem lasu i plaży. Bo wygląda jak w bajce!








Druga sprawa do miłości to trampolina. Wieeeelka i idealna do fikołków i wszelakich zabaw jak dla pięciolatka. Dała mi tyyyle frajdy, że szkoda gadać. Trzeba było tylko polować na moment, w którym żadne paskudne dziecko nie skakało. Bo z kimś to już nie to samo. Nie dość, że trzeba uważać, żeby nie rozdeptać go jak mrówkę, to jeszcze nie skakać za mocno, bo fala może je przewrócić i kłopot murowany. No i jeszcze może się zaplątać pod nasze nogi. To już nie wiem co jest z tego najgorsze. Skoro jestem już przy aktywności fizycznej, to pochwale się spacerami. Codziennie minimum godzinkę. A jak przyjechała Mado, to nawet i dłużej, a spacery z nią zawsze były pełne przygód. To też opowiem! A jak inaczej! Spacey plaża, moczenie stóp, zbieranie muszelek. Chodzenie lasem, bieganie po wydmach, po korzeniach i piknini na wydmie gdzieś daleko. Podczas jednego spaceru, daleko od cywilizacji spotkałam na samotnej plazy pana Dziadka, lat na pewno powyżej 75. I opalał się zupełnie au naturel. I to jeszcze bezwstydnie wystawia swojego przyjaciela w moją stronę. Fuuuj! Co dalej... O! byłam raz na kajaku, na spływie Łupawą. Trasa Żelkowo-Gardno minęła w upale, z moim bratem na pokładzie. Pamiętajcie, bierzcie sobie zawsze dobrego kompana na taka łajbę, który będzie Cie słuchał. Mój brat nie ma za grosz posłuszeństwa wobec starszego i "chorego". Bo on jak siedzi z tyłu to ja mam się dostosować z tempem wiosłowania. Bo on zawsze sobie da radę, co tam, że pomacha dwa razy wiosłem i walimy dziobem o brzeg, bo ma tyle krzepy. Ja mam podobno nie wiosłować, bo wszystko zepsuję, a gdyby nie moje wiosło od czasu do czasu w wodzie, to wisiałabym teraz jako mięso dla sępów nabite na jakieś wystające z wody zwalone drzewo. Dostałam nawet raz wiosłem po głowie, a ile razy mnie zalało, to nie sposób zliczyć. Przy okazji wyprawy kajakowej odkrylismy, że niedaleko nas jest baza windsurfingowa. Więc czym prędzej nastepnego dnia popędziliśmy po smażeniu się na plaży na deskę. Okazało się, że o umówionej godzinie wieje (napisałabym "pizga", ale już dostałam ochrzan od starszyzny, że to podobno przekleństwo) 6 B i żeby poczekać do wieczora. O 19 się uspokoiło i sprawnie przypomniałam sobie ten cudowny taniec z żaglem na chyboczącej się desce. Instruktor stwierdziła, że następnym razem przychodzimy na trapez i musi wiać minimum 3. Szkoda, że aż do wyjazdu była cisza....








Trzecia pozycja na liście do kochania to słońce. Jeśli zrobić zestawienie to wygląda tak:
dni: 16
dni słonecznych: 15
dni z deszczem: 1/2+1/2 (dwa popołudnia tylko i to na końcu)
zachodów słońca widzianych: chyba nie wszystkie, ale powyżej 10
wschody słońca: budzik był jeden, ale obudziłam sie o 4.30 i lało i grzmiało, więc nic z tego. A wcześniej nie było motywacji.
Zachody to był mój moment samotności. Chodziłam własnie albo na plażę, siąść na kłodzie, na kocu, albo na wydmę. Pomedytować, posłuchać morza i poczytać. Plaża wieczorem pustoszała, popołudniowe słońce lekko opierało się na zadowolonej twarzy. Po upalnym dniu można było wypić chłodny cydr czy wakacyjnie kaloryczna i słodką coca-colę. A na plaży czasem można znaleźć ciekawe dzieła artystyczne. Na przykład pomalowany kredkami kamień. Ja bym nawet na papierze tak nie umiała... A ponadto niektórzy próbowali puszczać lampiony, ale rzadko który poleciał dalej niż dwa kroki. Zazwyczaj przechylał sie i boczna ściana stawała w płomieniach, a czasem spadało do morza.












Może kilka słów z kim w ogóle tam byłam. Najpierw może rodzicieli wymienię. Jako że byłam nie do końca sprawna, to wzięli mnie, żebym nie siedziała w smrodliwym Krakowie, tylko dochodziła do siebie po wybebeszaniu w urokliwym miejscu. Rodzice pojechali ze swoimi znajomymi, a znajomi ze znajomymi. Była gromadka dzieci, ale albo w  ogóle traktowała Cie jak powietrze albo to była gimbaza. Jakoś dało się dogadać, zagrać w karty, munchkiny, poodbijać w siatę czy popstrykać w kapsle. Było całkiem całkiem. Ale potem pojechali i na prawie tydzień zostałabym sama. Ale namówiłam moją imienniczkę, żeby wpadła. I tak oto wybrzeże podbijały Mado i Mazo. Przez jakieś 4 i 1/2 dnia. Było jak zwykle pełno przygód. Łaziłyśmy jak durne, bo leżeć plackiem nie cierpimy. W niedziele poszłyśmy do bankomatu do Rowów. To 7,5 km w jedną stronę. Ledwo zrobiłyśmy 1/3, a tu burza. Obie strachliwe, schowałyśmy się w krzakach. I co robić?! Jak durne polazłyśmy dalej. Oczywiście zabłądziłyśmy, bo po co pilnować czerwonego szlaku... Lazłyśmy lasem i śpiewałyśmy "Człowieka z liściem na głowie". A w samym centrum Rowów darłyśmy się, że jest port wielki jak świat, co się zwie Amsterdaaaaaaaam! I że znowu polało się z nieba, to olałyśmy gofry, ominęłyśmy upragniony namiot z tania książką i wsiadłyśmy w drogiego busa do domu. Innym razem pojechałyśmy do Ustki. Bo odwiedziałam znachora! Znanego na całą Polskę! Nie mam pojęcia jak ma na imię, ale poddałam się zabiegowi akupresury, mama wierzy, że mi pomoże. Hm... Na pewno nie zaszkodzi, ale nie powiem, że było przyjemnie. Potem spacer deptakiem, nadanie kartek (jaaaki drogi interes, ale jaki cudowny!), latarnia morska, falochron, port i frugola. Jak Mado zobaczyła, że są statki, od razu chciała płynąć. Oszukańczy rejs był fajny, trochę bujało, trochę zdjęć zrobił nam pan marynarz, ale to głównie zbliżenia na gruczoły mleczne, ucięte głowy i głupi śmiech. Zobaczyłam z daleka znajomego z Krakowa, który śpiewał i zbierał złote monety do futerału. W mieście za nic bym go pewnie nie spotkała. A ja nawet nie podeszłam, bo się zawstydziłam. Zatem pozdrawiam: Spotted Ustka, pozdrowienia dla G i jego czerwonowłosego wokalu. Wracać 11 km plaża, od 20 to trochę głupota. Postraszyłyśmy mewy, skostniały nam stopy i juz ciemno się robiło, jak tylko zobaczyłam butelkę. Ot, zwykły śmieć, ale z listem w środku! Jak z bajki. Jeszcze panie nie odpisałam, tak podała maila, ale zrobię to!





Więcej nie pamiętam. A jak sobie coś przypomnę, to dopiszę. A na pewno wrzucę jakieś aparatowe zdjęcia, które jeszcze muszę wpierw zobaczyć.