piątek, 1 sierpnia 2014

# 30 Beach please

Dawno mnie nie było, bo chowałam się za parawanem, w lesie, na pikniku na wydmie, na kajaku czy za żaglem. Ale, wczoraj wróciłam i wszystko Wam opowiem!

Tyle było narzekania, że będzie beznadziejnie, że będę się nudzić, że to, że tamto. Wylądowałam w końcu w lesie, między Ustką a Rowami. W Poddąbiu. Serio, dziura w lesie. Jedna ulica, kilka domków drewnianych, pensjonatów dla koloni, dwa sklepy, lodziarnia, poczta w formie jak budka z hot dogami. Pierwsza rzecz, za która pokochałam to miejsce to plaża. Wiadomo, polskie plaże są najpiękniejsze na świecie! Ale ta wygrywa. Miejscami szeroka, gdzie indziej ledwo da się przejść suchą nogą. Klify wysokie, na które prowadzi ze sto schodów, a zaraz na górze niezwykły bukowy las. Jak z bajki. A z daleka wygląda jak jakaś dżungla, wcale nie żartuję!
Dzielę się zatem widokiem lasu i plaży. Bo wygląda jak w bajce!








Druga sprawa do miłości to trampolina. Wieeeelka i idealna do fikołków i wszelakich zabaw jak dla pięciolatka. Dała mi tyyyle frajdy, że szkoda gadać. Trzeba było tylko polować na moment, w którym żadne paskudne dziecko nie skakało. Bo z kimś to już nie to samo. Nie dość, że trzeba uważać, żeby nie rozdeptać go jak mrówkę, to jeszcze nie skakać za mocno, bo fala może je przewrócić i kłopot murowany. No i jeszcze może się zaplątać pod nasze nogi. To już nie wiem co jest z tego najgorsze. Skoro jestem już przy aktywności fizycznej, to pochwale się spacerami. Codziennie minimum godzinkę. A jak przyjechała Mado, to nawet i dłużej, a spacery z nią zawsze były pełne przygód. To też opowiem! A jak inaczej! Spacey plaża, moczenie stóp, zbieranie muszelek. Chodzenie lasem, bieganie po wydmach, po korzeniach i piknini na wydmie gdzieś daleko. Podczas jednego spaceru, daleko od cywilizacji spotkałam na samotnej plazy pana Dziadka, lat na pewno powyżej 75. I opalał się zupełnie au naturel. I to jeszcze bezwstydnie wystawia swojego przyjaciela w moją stronę. Fuuuj! Co dalej... O! byłam raz na kajaku, na spływie Łupawą. Trasa Żelkowo-Gardno minęła w upale, z moim bratem na pokładzie. Pamiętajcie, bierzcie sobie zawsze dobrego kompana na taka łajbę, który będzie Cie słuchał. Mój brat nie ma za grosz posłuszeństwa wobec starszego i "chorego". Bo on jak siedzi z tyłu to ja mam się dostosować z tempem wiosłowania. Bo on zawsze sobie da radę, co tam, że pomacha dwa razy wiosłem i walimy dziobem o brzeg, bo ma tyle krzepy. Ja mam podobno nie wiosłować, bo wszystko zepsuję, a gdyby nie moje wiosło od czasu do czasu w wodzie, to wisiałabym teraz jako mięso dla sępów nabite na jakieś wystające z wody zwalone drzewo. Dostałam nawet raz wiosłem po głowie, a ile razy mnie zalało, to nie sposób zliczyć. Przy okazji wyprawy kajakowej odkrylismy, że niedaleko nas jest baza windsurfingowa. Więc czym prędzej nastepnego dnia popędziliśmy po smażeniu się na plaży na deskę. Okazało się, że o umówionej godzinie wieje (napisałabym "pizga", ale już dostałam ochrzan od starszyzny, że to podobno przekleństwo) 6 B i żeby poczekać do wieczora. O 19 się uspokoiło i sprawnie przypomniałam sobie ten cudowny taniec z żaglem na chyboczącej się desce. Instruktor stwierdziła, że następnym razem przychodzimy na trapez i musi wiać minimum 3. Szkoda, że aż do wyjazdu była cisza....








Trzecia pozycja na liście do kochania to słońce. Jeśli zrobić zestawienie to wygląda tak:
dni: 16
dni słonecznych: 15
dni z deszczem: 1/2+1/2 (dwa popołudnia tylko i to na końcu)
zachodów słońca widzianych: chyba nie wszystkie, ale powyżej 10
wschody słońca: budzik był jeden, ale obudziłam sie o 4.30 i lało i grzmiało, więc nic z tego. A wcześniej nie było motywacji.
Zachody to był mój moment samotności. Chodziłam własnie albo na plażę, siąść na kłodzie, na kocu, albo na wydmę. Pomedytować, posłuchać morza i poczytać. Plaża wieczorem pustoszała, popołudniowe słońce lekko opierało się na zadowolonej twarzy. Po upalnym dniu można było wypić chłodny cydr czy wakacyjnie kaloryczna i słodką coca-colę. A na plaży czasem można znaleźć ciekawe dzieła artystyczne. Na przykład pomalowany kredkami kamień. Ja bym nawet na papierze tak nie umiała... A ponadto niektórzy próbowali puszczać lampiony, ale rzadko który poleciał dalej niż dwa kroki. Zazwyczaj przechylał sie i boczna ściana stawała w płomieniach, a czasem spadało do morza.












Może kilka słów z kim w ogóle tam byłam. Najpierw może rodzicieli wymienię. Jako że byłam nie do końca sprawna, to wzięli mnie, żebym nie siedziała w smrodliwym Krakowie, tylko dochodziła do siebie po wybebeszaniu w urokliwym miejscu. Rodzice pojechali ze swoimi znajomymi, a znajomi ze znajomymi. Była gromadka dzieci, ale albo w  ogóle traktowała Cie jak powietrze albo to była gimbaza. Jakoś dało się dogadać, zagrać w karty, munchkiny, poodbijać w siatę czy popstrykać w kapsle. Było całkiem całkiem. Ale potem pojechali i na prawie tydzień zostałabym sama. Ale namówiłam moją imienniczkę, żeby wpadła. I tak oto wybrzeże podbijały Mado i Mazo. Przez jakieś 4 i 1/2 dnia. Było jak zwykle pełno przygód. Łaziłyśmy jak durne, bo leżeć plackiem nie cierpimy. W niedziele poszłyśmy do bankomatu do Rowów. To 7,5 km w jedną stronę. Ledwo zrobiłyśmy 1/3, a tu burza. Obie strachliwe, schowałyśmy się w krzakach. I co robić?! Jak durne polazłyśmy dalej. Oczywiście zabłądziłyśmy, bo po co pilnować czerwonego szlaku... Lazłyśmy lasem i śpiewałyśmy "Człowieka z liściem na głowie". A w samym centrum Rowów darłyśmy się, że jest port wielki jak świat, co się zwie Amsterdaaaaaaaam! I że znowu polało się z nieba, to olałyśmy gofry, ominęłyśmy upragniony namiot z tania książką i wsiadłyśmy w drogiego busa do domu. Innym razem pojechałyśmy do Ustki. Bo odwiedziałam znachora! Znanego na całą Polskę! Nie mam pojęcia jak ma na imię, ale poddałam się zabiegowi akupresury, mama wierzy, że mi pomoże. Hm... Na pewno nie zaszkodzi, ale nie powiem, że było przyjemnie. Potem spacer deptakiem, nadanie kartek (jaaaki drogi interes, ale jaki cudowny!), latarnia morska, falochron, port i frugola. Jak Mado zobaczyła, że są statki, od razu chciała płynąć. Oszukańczy rejs był fajny, trochę bujało, trochę zdjęć zrobił nam pan marynarz, ale to głównie zbliżenia na gruczoły mleczne, ucięte głowy i głupi śmiech. Zobaczyłam z daleka znajomego z Krakowa, który śpiewał i zbierał złote monety do futerału. W mieście za nic bym go pewnie nie spotkała. A ja nawet nie podeszłam, bo się zawstydziłam. Zatem pozdrawiam: Spotted Ustka, pozdrowienia dla G i jego czerwonowłosego wokalu. Wracać 11 km plaża, od 20 to trochę głupota. Postraszyłyśmy mewy, skostniały nam stopy i juz ciemno się robiło, jak tylko zobaczyłam butelkę. Ot, zwykły śmieć, ale z listem w środku! Jak z bajki. Jeszcze panie nie odpisałam, tak podała maila, ale zrobię to!





Więcej nie pamiętam. A jak sobie coś przypomnę, to dopiszę. A na pewno wrzucę jakieś aparatowe zdjęcia, które jeszcze muszę wpierw zobaczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz